niedziela, 19 kwietnia 2015

Deon: Chcesz być szczęśliwy? To jest klucz do szczęścia!



Wzorce zachowań, wyuczone sposoby radzenia sobie z otaczającą nas rzeczywistością, wdrukowane w psychikę zasady postępowania, intuicyjne reakcje - potrafią być przekleństwem całego życia.

Zbyt często deklarujemy coś, bo tak wypada, bo tak nam się wydaje, bo nie chcemy stracić dobrego mniemania o sobie, bo co ludzie powiedzą... Nie mając czasu zgłębić swojego prawdziwego ja jesteśmy dla siebie destrukcyjni. A wystarczy się na chwilę zatrzymać. Otworzyć swoje zmysły na otaczającą nas rzeczywistość - spojrzeć, usłyszeć, poczuć.  

Czasami mam wrażenie, że niektórzy ludzie "mają nie równo pod sufitem". Śmieją się, kiedy wcale nie jest im wesoło, wstydzą, kiedy nie robią nic nieprzyzwoitego, czy złego, udają, że nie jest ich udziałem to, co robią nieomal na co dzień, nie znają sensu życia tylko pędzą w bliżej nieokreślone miejsce, kierują się odziedziczonymi po babci przekonaniami zamiast własnymi doświadczeniami, praktykują obrzędy myląc je z pobożnością, wierzą w zabobony i mity... A najgorsze jest to, że sama taka byłam. Było to tak męczące i frustrujące, że doprowadziło do kryzysu tożsamości, a w rezultacie depresji, psychiatry, psychologa i lżejszej o spore pieniądze kieszeni. Oczywiście - wszystko w pełni profesjonalnie, wszystko prywatnie, bo ja zasługuję na standard najwyższy! A prawdziwe i - co ważne - skuteczne rozwiązanie przyszło z zupełnie innej strony. Wprost z serca. Myślę sobie, że czasami zapominamy o sile wspólnoty, o sile drugiego, zwyczajnego człowieka - takiego, jak ja i ty.

Świat goni za samowystarczalnością, a przecież z dzielenia się, czy udzielania pomocy korzystają obie strony tej swoistej transakcji. Pierwsza - jej udzielająca - czerpie satysfakcję z czynionego dobra, druga - ją otrzymująca - prócz podanej ręki, otrzymuje powód do bycia wdzięcznym. A to jest klucz do szczęśliwego życia! Chcesz być szczęśliwy? Bądź wdzięczny!* Za każdy moment, za każdą otrzymaną chwilę.

Sądzę, że nic nie jest nam dane na zawsze, więc cieszmy się tym, co mamy dziś. Wykorzystajmy dziś, by jutro było lepsze - dla ciebie i dla mnie.

Tutaj można przeczytać cały artykuł.


niedziela, 12 kwietnia 2015

Absurdy w polskich urzędach

We czwartek miałam umówioną wizytę w Wydziale Komunikacji Urzędu Miejskiego, by wykreślić byłego męża z dowodu rejestracyjnego auta, które zakupiliśmy mając jeszcze małżeńską wspólnotę majątkową. Już dawno postanowiliśmy, że on mi daruje swoją połowę, a ja spłacę resztę kredytu (który notabene przewyższa wartość 50% pojazdu). Do urzędu umówiłam się telefonicznie dwa tygodnie temu i już wówczas spytałam, co mi jest niezbędne, by formalności dopełnić. Dostałam informację: karta pojazdu, dowód rejestracyjny, aktualne ubezpieczenie OC, umowa darowizny i dowód osobisty. Zabrałam wszystko. Zwolniłam się wcześniej z pracy. Pojechałam. Pierwsze pytanie przemiłej, ale jak się później okazało niedouczonej pani w okienku brzmiało: kim jest dla pani współwłaściciel auta? Odpowiedziałam, zgodnie z prawdą, że jeszcze mężem, gdyż orzeczenie o rozwodzie się jeszcze nie uprawomocniło. Pani odpowiedziała mi, że w takim układzie ona męża nie może wykreślić, bo nie mamy rozwodu. Podejrzewam, że nie o fakt zakończenia małżeństwa jej chodziło, tylko o to, że współwłasności łącznej (a taka ma miejsce przy wspólnocie małżeńskiej) nie można dzielić, a co za tym idzie komuś darować choćby części, gdyż to jest jedna, niepodzielna całość. Odpowiedziałam jej, że to, że nie ma prawomocnego orzeczenia o rozwodzie nie ma najmniejszego znaczenia, gdyż mamy z mężem rozdzielność majątkową, którą podpisaliśmy półtora roku temu przed notariuszem. Już wówczas mieliśmy prawo się podzielić majątkiem, bo współwłasność łączna automatycznie przekształciła się we współwłasność cząstkową, ale decyzję o tym podjęliśmy dopiero teraz. A ona znowu swoje - że pojazd był przedmiotem wspólnoty majątkowej i skąd ona ma wiedzieć, że podzieliliśmy się po 50%? Najwyraźniej to, że tak stanowiła umowa darowizny podpisana przez nas oboje do niej nie przemówiło. Wytłumaczyłam, że ustawa stanowi, iż o ile małżonkowie nie postanowili inaczej (nie nastąpiły określone ku temu okoliczności) majątek dzieli się dokładnie po połowie. Niepotrzebne są do tego jakieś dodatkowe oświadczenia. Pani skonsultowała to z trzema innymi pracownikami urzędu. Żaden z nich nie wiedział. Niestety nie odważył się, ani nie pokusił sam sprawdzić, jak stanowi nasze prawodawstwo (szczególnie, że zbliżała się godzina "0", czyli czas wyjścia do domu) i wziąć na siebie odpowiedzialności podjęcia tej decyzji.

Ja rozumiem, że nie trzeba się znać na wszystkim. Ja rozumiem, że polskie prawo jest zawiłe. Nie rozumiem jednak, jak można nie wiedzieć czegoś, co bezpośrednio dotyczy wykonywanej przeze mnie pracy. Jeśli zajmuję się tylko i wyłącznie rejestracją pojazdów, wpisywaniem i wykreślaniem z dowodów rejestracyjnych właścicieli, to wydaje mi się, że powinnam się pokusić o sprawdzenie, w jakich okolicznościach można to zrobić, a w jakich nie.

Podobno mój przypadek był wyjątkowy i nigdy się jeszcze nie wydarzył. Śmiem wątpić, ale... co ja tam wiem. Pani kierownik, z którą tę niezwykle zawiłą kwestię można było skonsultować już poszła do domu, więc zostałam odprawiona z kwitkiem, bo pani urzędnik kategorycznie odmówiła dopełnienia formalności. Za to zaproponowała, bym następnym razem przyprowadziła byłego męża, by ten poświadczył wszystko... tak na wszelki wypadek. Jakiś absurd! Chyba nie wie, co oznacza rozwieść się.

Przyznaję, trochę się oburzyłam, szczególnie, że na kolejną wizytę znowu muszę czekać w kolejce i znowu się zwolnić z pracy! Pani zaproponowała, bym umówiła wizytę na środę, bo wówczas pracują do 17. Tyle, że pierwsza taka środa jest wolna w maju, ja mam 30 dni na wykreślenie drugiego właściciela, a już minęły dwa tygodnie! Byłam zmuszona umówić kolejną wizytę w godzinach mojej pracy, a pani urzędnik obiecała skonsultować kwestię z kierowniczką i do mnie oddzwonić nazajutrz. Zrobiła, jak obiecała i przyznała mi rację. Tylko co z tego?! Znowu będę musiała się zwolnić z pracy i znowu tam pojechać! Mam tylko nadzieję, że trafię na tę samą panią, bo ona już problem okiełznała. Jak będzie w okienku ktoś inny, to... może być różnie.

czwartek, 19 marca 2015

Deon: Cierpienie - tak, cierpiętnictwo - nie!

Cierpienie jest nieodzowną częścią ludzkiego życia. Bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy się go wyzbyć, jak zafałszować rzeczywistość - konstatacja jest jedna - ono jest. Czasami początkowo rodzi bunt, a dopiero z czasem przychodzi akceptacja. Ale przychodzi, bo długofalowo jest nieodzowna, bo życie jest pełne wzlotów i upadków, radości i smutków, bo wpierw cieszymy się siedmioma latami tłustymi, ale później przychodzi siedem lat chudych. Zawsze, prędzej, czy później jest źle.

Łatwo jest być radosnym i pogodnym, cieszyć się wiosną za oknem, gdy wszystko idzie po mojej myśli, ale co jeśli nie? Co jeśli na widok pewnych obrazków z rozrzewnieniem marzę o czymś nieosiągalnym, nie zadowalam się tym, co mam, co jest dla mnie dostępne, tym samym wpędzam się w stan głębokiego żalu i tęsknoty za czymś, co tak naprawdę jest ułudą?

Kilka ostatnich wydarzeń wraz ze zbliżającą się wielkimi krokami rozprawą rozwodową zaburzyło moją pogodę ducha i złożyło się na kryzys z... delikatną (musiałam to napisać, by się usprawiedliwić przed samą sobą) tendencją do użalania się nad sobą. A że od jakiegoś czasu staram się mieć kontakt z rzeczywistością i nie udawać, że jest dobrze, jak wcale nie jest - godzę się na to. Pozwalam sobie na smutek, lęk, żal i złość, bo wiem i doświadczyłam, że walcząc i szamotając się z tymi nieprzyjemnymi uczuciami, wydłużyłabym tyko czas potrzebny na zmianę tego stanu. I wszystko w porządku dopóki pamiętam, by temu cierpieniu nie poddawać się biernie, nie pławić się w jego przeżywaniu, bo to już cierpiętnictwo. A tego nie chcę. (...)

Zawsze jednak pozostaje mi jedno: Boże, użycz mi pogody ducha, abym godziła się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniała to, co mogę zmienić i mądrości, abym odróżniała jedno od drugiego.

Niech się dzieje wola Twoja, nie moja. Nawet, gdy to jest wymagające, nawet gdy wolałabym pójść inną ścieżką, tą łatwiejszą.

Tutaj można przeczytać cały artykuł

środa, 14 stycznia 2015

Deon: To nie ja potrzebuję leczenia, tylko mąż!


Jak pomóc alkoholikowi?
 
Było to pierwsze zdanie, które wpisałam w wyszukiwarkę internetową, gdy mój ojciec trafił na detoks szpitala psychiatrycznego z objawami delirium tremens. Jakież było moje zdziwienie, gdy na ekranie monitora pokazał się termin współuzależnienie.


Kliknęłam na niego, ale że mój system iluzji i zaprzeczeń działał bez zarzutu, więc od razu wyeliminowałam wszystkie symptomy, które przecież miałam... Minęło kilka lat i termin ten pojawił się w moim życiu po raz drugi. Tym razem w dużo bardziej bolesnych okolicznościach.

Na terapię współuzależnienia do poradni zdrowia psychicznego trafiłam w maju 2013 r. z kolejnymi już stanami depresyjnymi i w zupełnej rozsypce emocjonalnej. Zasugerował mi ją psychiatra, chociaż ja w ogóle nie chciałam na nią pójść. Niby po co, dlaczego?! Przecież to nie ja potrzebuję leczenia, tylko mąż! - myślałam. Ostatecznie namówiła mnie koleżanka radząc, że mam spróbować i się sama przekonać, a jeśli mi się nie spodoba, więcej nie pójdę. Sugestię przyjęłam i bardzo dobrze, bo decyzja o terapii była najlepszą, jaką mogłam wówczas podjąć, choć początki były trudne.
Na pierwszym spotkaniu grupy, między szlochami udało mi się wypowiedzieć tyle, że jestem bardzo sceptycznie nastawiona do leczenia, bo ja uciemiężoną kobietą nie jestem i nigdy nie byłam. Bo alkoholikiem to owszem, jest mój ojciec, ale mąż, a skądże! Jestem niezależna, wykształcona, samowystarczalna i absolutnie nic mnie przy nim nie trzyma, tylko… miłość. Ale... czy na pewno była to miłość, a jeśli już, to czy zdrowa?
Przez bardzo długi czas miałam w sobie nieadekwatne poczucie mocy. Wydawało mi się, że jestem w stanie sprawić, że on przestanie pić, że to zależy ode mnie i moich poczynań. Że przecież dla kogo, jak dla kogo, ale dla mnie na pewno się zmieni! Pomimo faktu, że miłość nie leczy nawet kataru, ja byłam przekonana, że siła mojego uczucia i moje walory jakimś cudem uzdrowią męża z alkoholizmu - choroby trwałej, chronicznej i potencjalnie śmiertelnej. Robiłam więc wszystko, by sięgnął dna...

Byliśmy, jak dwa skowronki. Chodziliśmy na randki, zachowywaliśmy się, jak nastolatki, było cudnie! Do momentu, gdy znowu zapił, znowu zaciągnął pożyczkę, obiecał poprawę, wszył Esperal, znowu zapił, obiecał wrócić na terapię i już tego nie zrobił. Moje życie było, jak na rollercoasterze - raz górka, raz dołek i tak w kółko - niekończąca się sinusoida. I to by się nie skończyło, gdybym sama o tym nie postanowiła. Gdybym nie zmieniła mojego magicznego myślenia, że jakoś to będzie, gdy tylko on... Otóż nie. Brutalna prawda była taka, że niestety nie było samo... jakoś tak. Rzeczy na tym najpiękniejszym ze światów nie dzieją się same, bez zaangażowania i konkretnych poczynań, a objawem obłędu jest oczekiwać odmiennych rezultatów stale tych samych, najwidoczniej nieskutecznych, działań i zachowań - teraz już to wiem.

Oczywiście sama do takich genialnych wniosków nie doszłam - nie, nie... Bardzo pomogła terapia, fachowa literatura, teoretyczna znajomość choroby alkoholowej oraz mechanizmów uwikłania w nią, ale także człowiek, trzeźwy od kilkunastu lat alkoholik - dobra dusza, która stanęła na mojej drodze prawie dokładnie rok temu. Człowiek, który pokazał mi, że ja najzwyczajniej w świecie czerpałam profity z życia z alkoholikiem. Że współuzależnione kobiety bardzo często nie chcą wziąć odpowiedzialności za swoje życie, że stawiają się w roli ofiary i użalają  nad sobą, twierdząc, iż to partner zmarnował im całe życie, a nie one same. Że próbując nieudolnie pomagać, stają się nieświadomymi pomocnikami w rozwoju jego choroby, a ich działania opóźniają tylko osiągnięcie przez niego stanu, w którym mógłby być gotowy szukać pomocy. Że to mnie znajomi i rodzina chwalili, że jestem taka cudowna, wspaniała, zadbana i to pomimo, iż mam męża - pijaka na karku. Że wszystkie kluczowe decyzje podejmowałam sama, bo on był albo nietrzeźwy, albo na kacu i w poczuciu winy, więc godził się na moje pomysły. Że najważniejsze, to odkryć prawdziwe intencje swoich poczynań, by choć tylko przed samą sobą przyznać, co mi ten układ daje i odpowiedzieć sobie na pytanie - dlaczego ciągle w nim tkwię, skoro mi tak strasznie źle?

Tutaj można przeczytać cały artykuł.


Tekst ten ukazał się również (w okrojonej wersji) w biuletynach AA - Mityng i Karlik.